środa, 30 stycznia 2013

taka byłam...:-)

Im starsza jestem,tym bardziej robię się melancholijna,"wspomnieniowa".Niewyleczalny przypadek..:P
Właśnie sobie niedawno zdjęcia przeglądałam...wzięło mnie,może to ta pogoda,bo w Kraku PRZEPASKUDNIE - deszcz, na ulicach jeszcze warstwa brudnego śniegu, gdzieniegdzie przymarzniętego lodu, kapie z dachu, kapie właściwie ze wszystkiego,takie mam wrażenie...brrr
Mimo, że kocham muzykę, jest wykonawczyni, z której utworami bardzo identyfikuję się.Powracam do jej piosenek, bo słuchając, między wierszami widzę...siebie z tamtych lat. To Urszula Sipińska, która już wtedy zawojowała moje serce; koleżanki śpiewały Karin Stanek ,czy Rodowicz,a ja...wolałam Sipińską. Była spokojniejsza, jej teksty bardziej głaskały moją duszę...jeśli można tak powiedziec.




Mimo różnych kolei losu, ciesze się, że żyłam w latach  może biedniejszych, skromniejszych,ale jakby radośniejszych radością z rzeczy małych. Była młodośc, muzyka i my...nieco zwariowani, czasem zakochani, bujający w obłokach. To pokolenie dzisiejsze - komputerowe, już chyba takiego luzu nie czuje,bardziej skierowane jest na rzeczy ścisłe, może nie wszyscy,ale to inne czasy i inne podejście do wielu spraw. Często, gęsto praktyczne albo luzackie, co z luzem tamtych czasów nie ma nic wspólnego.To moje spostrzeżenie, może ktoś inaczej to widzi...ja niestety tak.
Patrzę na to z dystansu swoich lat.
Mam swoje grono znajomych, jeszcze z czasów szkoły średniej,z którymi spotykam się,wspominamy,śmiejemy się...Patrzę na to nasze zwariowane do dzisiaj towarzystwo i jestem pewna, że nasza przyjaźń przetrwa jeszcze długo.To przyjaźń bez zawiści, zazdrości...bo tak byliśmy wychowywani.W szacunku do rodziców i nauczycieli. 


przeglądając zdjęcia,mam swoje ulubione,te, na ktorych maluje się uśmiech,radośc przez duże "r"

Kiedy miało się jako młode dziewczę największą radośc na twarzy?...no oczywiście w ramionach tego jedynego, który przynajmniej na początku nas na rękach nosił, jako dumny Pan Młody...:P 
a było to dawno,dawno temu...w '82 r

 

 ***************

Taki to był ten mój świat  70tych, 80tych  lat :-))



sobota, 26 stycznia 2013

chory meżczyzna

Jest niestety teraz sezon na "gościnne" występy wirusów grypy i grypopochodnych,co objawia się liczną nieobecnością  w pracy,ci co zostają mają za swoje,wiadomo dlaczego..:P
Znajome, które jeszcze są zdrowe, mają chorych mężów w domu. Nie ukrywam, że sporo się
nasłucham. Ja już zapomniałam jaki to horror...:P
- cholera, dzwoni już do mnie 5- ty raz,że ma chyba gorączkę,pyta,kiedy wrócę,  gdzie jest cukier, bo się skończył, że coraz gorzej z nim, jakieś poty go oblewają, itd,itp...

 
Zastanawiam się,czy wszędzie mężczyzna jest taki "biedny" w chorobie?
Jak sobie przypomnę swoje małżeństwo,to było podobnie.Podczas choroby  "umierający" mąż mierzył  co chwilę temperaturę,by mi udowodnic grozę sytuacji.:P

Do pracy parę dni temu, Zosia wpadła spóźniona , zadyszana - wiesz,mam jeszcze jedno chore dziecko w domu...męża, to znasz ciąg dalszy...
- znam, odpowiadam z uśmiechem, - to znaczy...znałam...
 - tobie to dobrze,słyszę...
Nie wiem, ile prawdy jest w tych kobiecych narzekaniach na swoich chorych mężczyzn, ale...wirusy sprawiają, że następuje szybka przemiana z wersji "macho" w wersję bezradnego dzieciaka :P
Najgorsze jest to, że typowego wirusa, jeśli jeszcze się nie zmutował, trzeba po prostu wygrzac, bo potem zaatakują bakterie i już tylko lekarz i antybiotyk.
A "wypchanie" faceta do lekarza...to całkiem inna historia, z serii science fiction: P)))

******


Lekarz wypisując chorego po operacji udziela mu rad:
- Nie palić, nie pić pod żadnym pozorem, conajmniej 8 godzin snu.
- A co z seksem?
- Tylko z żoną. Wszelkie podniecenie mogłoby pana zabić.

 

W poczekalni oczekuje pacjent, który twierdzi, że odwiedził już wszystkich lekarzy w mieście - informuje siostra.
- A na co on się uskarża?
- Na tych lekarzy! 

 

Do lekarza psychiatry przychodzi facetka i mówi:
- Panie doktorze, z moim mężem dzieje się coś dziwnego.
Jak wypije kawę, wpada w szał i zjada całą  filiżankę. Zostawia tylko uszko.
- A to faktycznie dziwne. Uszko jest najlepsze. 


*****

 zapomnijmy o chorobach...posłuchajmy :)


 

sobota, 19 stycznia 2013

UCZUCIA

Nie zawsze niestety jest czas,by usiąśc przed kompem, tematu czasem tez brak, ale przed nami weekend, muzyka wtedy...jak najbardziej.



Taniec, układ , nie wiem jak to nazwac to co jest poniżej na klipie, ale i klip i utwór jest niezły. Między zwinnymi ruchami tancerzy (bardzo zwinnymi) - ukryte  dobre i złe emocje
jak nasze życie:
miłośc, złośc, burza nastrojów ...i czułośc.
przejaskrawione w utworze, coś nam uświadamiają...




sobota, 12 stycznia 2013

o pewnym Wzgórzu :-)

Lubię wracac do tych miejsc, które kojarzą mi się z kimś ważnym dla mnie,bądź z czymś bardzo przyjemnym. Takim miejscem jest w Kraku pewne wzgórze. Ktoś pomyśli, że pewnie o to  wawelskie biega i też nie będzie w błędzie,bo wawelskie tez bardzo lubię. Niemniej jednak jest jeszcze jedno, bliskie memu sercu.Tam często razem z rodzicami, mężem i moim synkiem,a potem tylko z Mamą, po śmierci Taty chodziłyśmy na spacery, podziwiałyśmy też stamtąd piękną panoramę Krakowa.
To Wzgórze Lasoty, znajdujące się w starej dzielnicy Krakowa - Podgórzu.
Właśnie blisko tego Wzgórza, prawie wi za wi mieszkali moi rodzice.
Na Wzgórzu stoi malutki zabytkowy kościołek św.Benedykta, najmniejszy kościół w Krakowie,w stylu romańsko-gotyckim. Nie jest znana data jego powstania, wiadomo,że w XII został  zburzony, potem odbudowany, przechodził w różne posiadanie, ale w wieku XVIII zapomniano o nim. Jedynie dzięki staraniom proboszcza podgórskiej parafii kościół znajduje się w dobrym stanie: wyremontowany, został udostępniony dla turystów, którzy mogą też uczestniczyć we mszy świętej odprawianej w pierwszy wtorek po Wielkanocy, w Dzień Rękawki.
                                          /  jarmark,odpust "Rękawka"/

Na Wzgórzu Lasoty znajduje się też stary fort 31 - był jednym z pierwszych fortów powstałych w początkowej fazie rozwoju twierdzy Kraków. Swoją nazwę zawdzięcza pobliskiemu kościołowi  im. św. Benedykta - Fort św. Benedykta.

W czasie II wojny światowej Niemcy więzili tam jeńców francuskich.

W pobliżu znajduje się znany, mniejszy od kopca Kościuszki - Kopiec Krakusa,usypany  na najwyższym wzniesieniu wapiennego zrębu Krzemionek - wzgórzu Lasoty (271 m n.p.m.). Prawdopoddobnie,jak wykazały prace archeologiczne ,powstal on w przedziale VI-VIII w. 


Niedaleko kopca znajduje się kamieniołom "Liban". W czasie II wojny światowej (w latach 1942-44) działał na terenie kamieniołomu ciężki obóz pracy dla Polaków. 
Tam też  były   kręcone sceny do "Listy Schindlera" S.Spielberga,który urzeczony był tym miejscem.

                                                                 /zdjęcia z netu/
*****************************************************************





poniedziałek, 7 stycznia 2013

Na fali

 Maleńki człowiek na desce i olbrzymia fala tuż za nim, pod nim nieco  mniejsza. Płynie prawie tanecznym ruchem, jakby to była miła rozrywka...na luzie. Slalomem tańczy po fali , zgrabnie zgrywa swoje ruchy z jej ruchami...
Fantazja, piękno.
Natura i człowiek, bezbronny wobec jej wielkości.
Olbrzymia fala jest tuż,  zakrywa śmiałka, tylko piana i woda dookoła. Dopiero po chwili , gdy fala odeszła, widac stopy wystające z wody, podnosi się....żyje!, nic się nie stało. Za chwilę znowu stanie na deskę i będzie się ślizgał po fali...Może jeszcze większej?
Rajem dla surferów są Hawaje, gdzie są najwyższe fale  na świecie,  sięgają nieraz aż 24 metrów (sic!).Wyobraźmy sobie nad sobą taką falę...(ok 7,8 piętro).
Ostatnio BBC pokazywała ten piękny sport.Jeden z najniebezpieczniejszych.

Na wyspach, najlepsi surferzy są traktowani przez miejscową ludnośc niemal jak bogowie.
Patrząc na to z bliska, wydaje nam się, że robią coś...niesamowitego.Olbrzymia wielkośc i siła takiej fali, powinna zmieśc śmiałka, zmiażdżyc...a jednak nie. Są tacy,co wychodzą bez szwanku,owszem,na pewno i wypadki śmiertlene są, bo nie wierzę, że nie. Nie odstrasza jednak to następnych śmiałków.
Jest jednak coś pięknego w tym sporcie, mimo niebezpieczeństwa.

Człowiek i żywioł - współgrające, dające człowiekowi olbrzymią dawkę adrenaliny.
Ja podziwiam - w chwili, gdy olbrzymia fala już, już dosięga człowieka, wstrzymuję oddech, patrząc na ekran. Zapominam, że jestem ...bezpieczna.
Na tę jedną chwilę jestem ...TAM.


środa, 2 stycznia 2013

Inny wymiar...miłości.

Mała,niepozorna książeczka.O wielkiej miłości.
"Ślady małych stóp na piasku". Polecana niedawno przez Judith, na blogu.

Przeczytałam ją jednym tchem,parę dni temu.


Ciężkie doświadczenia życiowe, przeżywane wspólnie, w rodzinie i gronie przyjaciół -w rodzinie,w której 2 letnia dziewczynka zapada  na nieuleczalną chorobę genetyczną o nazwie - leukodystrofia metachromatyczna…Lekarze,po serii badań, dają dziecku parę miesięcy życia, a zaczęło się od momentu,gdy matka zauważa u dziewczynki,bedąc na plaży, że powłóczy jedną nóżką,jakby ciągnęła ją za sobą.
Co czuje matka,słysząc od lekarza taki wyrok, patrząc na żywe,uśmiechnięte małe dziecko.Pełne jeszcze radości, które zaczyna poznawac świat? 

Wyrok,bo za poźno na leczenie,bo we wcześniejszym stadium - niemowlęctwa, ratuje jeszcze przeszczep szpiku kostnego.
Za późno...rodzice nie zauważyli wcześniejszych symptomów choroby,która podstępnie teraz dała znac o sobie.Już wiedzą,co będzie się dziac z ich dzieckiem.Rozmowy z lekarzami są jednoznaczne. Matka (autorka książki)  podejmuje decyzję.
Składa swojej córeczce obietnicę: „Będziesz miała piękne życie. Nie takie, jak inne małe dziewczynki, ale życie, z którego będziesz mogła być dumna. Życie, w którym nigdy nie zabraknie ci miłości”.
Czytając książkę,jest się bardzo blisko tej rodziny, która otacza miłością chore dziecko.

Choroba "dopomina się" co chwilę o swoje,niszczy powoli poszczególne funkcje życiowe,przy pełnej świadomości mózgu małej dziewczynki.Cudownej dziewczynki, która  z niepojętym dla samej matki spokojem przyjmuje chorobę.
Wspaniała rodzina wspólnie odczuwająca,trzymająca się razem,kochająca.I znajomi,przyjaciele...
Ile jest takich przypadków, że ktoś odchodzi,bo ma słabą psychikę, nie wytrzymuje.Tu tego nie ma.bo jest...MIŁOŚC.Tu cała rodzina współpracuje.
Nie,nie czułam czytając, że książka jest opowieścią o tragedii...a tego mogłabym sie spodziewac.Odczuwałam ogromne pokłady miłości,bijące z tej książki.Z każdego jej zdania.Jej ciepło przenikło mnie ...dotarło do najglębszych zakamarków.Wzruszyło.
Nauczyłam się innego spojrzenia...na wiele rzeczy.Między innymi i na tę,że tak naprawdę ,to dzieci uczą nas...miłości.Bo one kochają najpiękniej, tylko my czasem tego nie dostrzegamy,zabiegani.
Mała księżniczka - tak pięknie ją matka nazywała. I taką była.
Lekarze dawali parę miesięcy życia, dziewczynka przeżyła jeszcze dwa lata,otoczona miłością.

Obietnica dana córeczce,została spełniona.
Wzruszająca książka.Dająca do myślenia, przekazująca o wiele więcej niż tylko wzruszenie.

                                *************************************


Medycyna niestety jest bezsilna wobec niektórych chorób mimo całej olbrzymiej wiedzy i nowoczesności.Nie jest jednak już bezsilna w uśmierzaniu bólu. Są ośrodki,oddziały szpitalne wyspecjalizowane w jego leczeniu lub zmniejszaniu.
Medycyna paliatywna (m.in.wikipedia) - jeden z działów medycyny utworzony w celu leczenia i opieki nad nieuleczalnie chorymi, złagodzenie objawów choroby,poprzez uśmierzanie bólu.

Bólu, który w  fazach choroby nieuleczalnej wymyka się normalnej skali wytrzymałości człowieka.

W książce przedstawiony jest m.in. domowy sposób leczenia paliatywnego,kiedy rodzina chce,by chory do końca był w domu.Wtedy też jest taka możliwośc,dzięki tej właśnie medycynie.
W myśl zasady: kiedy nie chcesz, nie możesz  byc w szpitalu - szpital przychodzi do ciebie.
Byc  z rodziną...wśród swoich,do końca o ile warunki na to pozwalają.


                                                               ***